2025/03/26

Ain't it excitin' you, the rumble where you lay?

 muzyczka 

Myślę, że niektóre z fragmentów można podpiąć pod 16+, także ostrzegam 

wtedy

Chantelle miała jeden, główny problem. Lustro. Za każdym razem, kiedy się w nie wpatrywała dostrzegała wszystko, co nie pasowało do obrazu idealnego ciała.

Nie można patrzeć w lustro, jeśli nie ma się ciała.
Nie można patrzeć w lustro, jeżeli jest się jedynie konturem.

Chantelle nauczyła się, jak nie patrzeć w lustro.

Problem polegał na tym, że kiedy opanowała tę sztukę niemal do perfekcji, stało się coś niespodziewanego — przynajmniej dla niej. 

Zasłabła na zajęciach z języka angielskiego. Dla jej matki to była nieprzekraczalna granica; nie mogła dłużej udawać, że nie widzi problemu córki.

Isabelle Leclerc nie pytała, nie proponowała. Nie próbowała namówić Chantelle na leczenie, terapię, nie podjęła jakiejkolwiek próby rozmowy z córką. Isabelle sama podjęła decyzję. Wykonała jeden telefon do swojej przyjaciółki ze studiów, zapewniając w ten sposób córce miejsce w klinice, na leczeniu zamkniętym.

Brunetka siedziała w swoim pokoju w złotej rezydencji, kiedy jej komórka zaczęła dzwonić. Mama. Nie chciała odebrać tego połączenia, ale wiedziała, że administracja zdążyła już przekazać jej informacje o incydencie z angielskiego.

— Cześć, mamo — wysiliła się na pogodny ton. Nie chciała brzmieć na zmęczoną, bo wiedziała, że to jedynie wzmogłoby podejrzenia matki.
— Musimy porozmawiać, skarbie — jej głos wydawał się taki neutralny. Chyba chciała usłyszeć w nim choć odrobinę troski, zmartwienia, ale Isabelle nie umiała okazać jej uczuć.
— Mam dużo zadań, mamo, nie chcę mieć zaległości — westchnęła, wstając z łóżka i kierując się do łazienki. Nie chciała, aby jej współlokatorka słyszała tę rozmowę.
— To ważne — mama zabrzmiała poważnie — zasłabłaś dzisiaj na lekcji. Wiem, że to nie jest pierwszy raz. Podczas przerwy wiosennej to też się zdarzyło.
— Siedziałam po nocy nad obrazem, to wszystko. Przemęczyłam się, ale już jest okej.
— Nie. Chantelle to coś więcej, widziałam jak unikasz jedzenia w domu, jak patrzyłaś na siebie w lustrze. W domu mogłam cię kontrolować, ale w Valmont nie jestem w stanie.
— Czyli co? Załatwisz mi stróża, który będzie zmuszał mnie do jedzenia? — Była rozbawiona tą myślą. Jednocześnie, otworzyła drzwi do łazienki i spojrzała na swoje odbicie. Dawno tego nie robiła. Po prostu stanęła przed lustrem, a jej ręka, w której trzymała telefon zaczęła drżeć. Widziała w odbiciu jedynie okrągłą buzię, która nic nie wyrażała. Kogoś, kim nie chciała być. Kogoś, kto nie zasługiwał na nazywanie siebie artystką.
— Nie. Podjęłam decyzje. Zadzwoniłam do przyjaciółki. Masz miejsce w klinice, dogadamy z Valmont przerwę, nikt nie chce, abyś miała zaległości, zależy nam wszystkim na tobie, Chantelle. Dlatego dostaniesz profesjonalną pomoc.
— W klinice? — Odwróciła się tyłem do lustra, nie mogła dłużej na siebie patrzeć. Oparła się lędźwiami o umywalkę i kręciła głową — nie zgadzam się.
— Nie mogę ryzykować. To dla twojego dobra, Cha…
— Dla mojego dobra zamykasz mnie w miejscu pełnym wariatów? Bo nie spałam w nocy i zasłabłam? Bo starałam się stworzyć idealną pracę na malarstwo… zamykasz mnie za to, że staram się spełnić oczekiwania? — Miała ochotę krzyczeć, ale nie mogła tego zrobić w obawie, że ktoś mógłby usłyszeć tę rozmowę.
— Zrozum mnie. Nie mogę dłużej udawać, że wszystko jest w porządku.
— Nie wierzę, że mi to robisz — syknęła i rozłączyła się, a następnie odwróciła się, ponownie spoglądając w lustro.

Nie widziała prawdziwej siebie, dostrzegała jedynie to, co było w niej najgorsze. Widziała wszystkie swoje słabe strony, za dużo piegów na nosie i policzkach, które pojawiały się gdy wystawiała twarz na słońce. Przypominały jej, że spędzała za mało czasu w pracowni, za mało szkicowała, za mało malowała. Ciągle robiła coś nie tak.

Rzuciła telefonem w lustro. Jak na złość, nic się nie stało. Telefon odbił się od umywalki i upadł na kafelki. Nie podniosła go, nie sprawdziła czy jest cały. Lustro wciąż było całe, nieskazitelne. Idealne, ale odbicie w nim było żałosne.

*** 

Drzwi zamknęły się za nią z cichym kliknięciem zamka.

Nie podniosła się od razu. Leżała na boku, z rękoma splecionymi na kolanach. Próbowała się skulić, schować, zniknąć… Chciała stąd zniknąć. Pokój był czysty, wręcz sterylny. Szpitalna biel na ścianach, zszarzała pościel, która kiedyś pewnie była równie biała, co ściany. W oknie nie było klamek, nie było zasłonki czy firanki.

Mama mówiła, że to klinika jej przyjaciółki. Brunetka wyobrażała sobie to miejsce zupełnie inaczej. Myślała o ciepłych, beżowo brązowych barwach. O luksusowej placówce. O wakacyjnym kurorcie, w którym bogate dziewczyny z problemami udają, że się leczą. Przytulne wnętrza, basen z czystą wodą, zdrowe smoothie, prywatni terapeuci, joga, zajęcia taneczne i plastyczne. Ale to?

To nie był żaden, cholerny ośrodek wczasowy.
To nie był wakacyjny domek w górach ani nad jeziorem.

To była klinika. Prawdziwa. Jebany szpital dla psycholi.

Przesunęła dłonią po szorstkim prześcieradle. Pościel była sztywna, zapewne od ilości środków odkażających. Odwróciła głowę, wbijając nos w poduszkę. Zaciągnęła się zapachem pościeli. Sterylny. Chlorowy. Wszystko tutaj pachniało w ten sam sposób. Wszystko wyglądało w ten sam sposób.

Jakby widziała niedokończony szkic.

To nie było komfortowe miejsce, o którym myślała, że jakoś da radę i w nim przetrwa. Matka naprawdę ją zamknęła.

Kiedy Isabelle odebrała ją z lotniska i dostarczyła jak niechcianą paczkę, była pogrążona w myślach. Nie rejestrowała tego, co działo się wokół niej. Musiała oddać telefon i wszystkie swoje osobiste rzeczy. Matka wszystko podpisała za nią. Chantelle nie miała prawa głosu.

Teraz była tutaj sama i czuła, że tak właśnie będzie. Nie będzie miała do niczego prawa. Będą chcieli, aby była jak chodząca maszyna wykonująca ich polecenia. Czuła to.

Podniosła się powoli, rejestrując kolejne elementy pokoju. Drugie, puste łóżko. Drzwi bez klamek. Mała umywalka, a nad nim lustro. Przykręcone do ściany. Niewyraźne. Jakby ktoś specjalnie zadbał o to, aby odbicie nie było idealne.

— Nie wierzę, że mi to zrobiłaś — powiedziała, obserwując zdeformowane odbicie. Jej usta w ogóle nie wyglądały tak, jak je zapamiętała. Poruszały się, jakby należały do jakiegoś monstrum.

Wróciła na łóżko. Usiadła i wpatrywała się przed siebie. Nagle na korytarzu rozniósł się głuchy dźwięk. Wzdrygnęła się. Ktoś uniósł głos i po chwili nastała cisza.

Matka zamknęła ją w więzieniu.
To było więzienie.

Położyła się na boku na łóżku. Podciągnęła kolana do siebie i zamknęła oczy. Chciała wyobrazić sobie lepsze miejsce. Przyjemniejsze. Chciała przywołać oczami pracownie z Valmont. Zapach farb unoszący się w powietrzu. Woń świeżego płótna. Chropowate trzonki pędzli, bo schodziła z nich farba. Kolory. Chciała widzieć kolory, znajome miejsca, ale kiedy otworzyła ponownie oczy, wciąż widziała to samo.

Biel.
Wszędzie biel.

***

Lustro było wszędzie: w odbiciach okien, w oczach innych pacjentów, w zimnej, stalowej powierzchni łyżki, której kazano jej jeść.

To było absurdalne. Nie mogła używać widelców i noży, bo stanowiły zagrożenie. Zgubienie kilku kilogramów i zasłabnięcie sprawiło, że matka zamknęła ją w psychiatryku. Nie mogła tego pojąć, jak mogła jej to zrobić. Co rano, zadawała sobie to samo pytanie. Dlaczego Isabelle jej to zrobiła?

— Chantelle.

Wzdrygnęła się. Zamrugała. Podniosła spojrzenie znad talerza, na którym znajdowała się breja. Beżowa breja. Nie dało się tego nazwać prawdziwym jedzeniem. Próbowała wyobrazić sobie, że to coś pozytywnego, ale nie mogła. Beżowa papka nie przypominała jej nawet farb.

— Zjedz.

To nie brzmiało jak prośba. Rozkaz. Nic. To było słowo. Rzucone przez pielęgniarkę, która nie widziała w niej człowieka. Była numerkiem. Jednym z wielu. Chantelle podniosła na nią spojrzenie.

— Masz dziesięć minut. — Liczby. Pielęgniarka widziała w niej jedynie liczby. Przypisany numer pokoju, numer pacjenta. Kilogramy, kalorie, postęp, regres, statystyka… — wiesz co się stanie, jeśli nie zjesz.

Najpierw złamać. Później odbudować.
Wiedziała, co czekało ją za nieposłuszeństwo.

Nabrała papki na łyżkę i wstrzymując oddech wsunęła jedzenie do buzi. Przełknęła. Odłożyła łyżkę w misce. Powtórzyła.

Widziała, jak pielęgniarka coś zapisywała w swoim notesie. Chciała móc to przeczytać. Zobaczyć, co o niej pisze. Wiedzieć, jak bardzo ma przerąbane.

— Mogę dzisiaj wziąć udział w arteterapii?
Brakowało jej farb. Płótna.
— Terapeuta zdecyduje czy jesteś gotowa.

Przez kolejne dwa tygodnie nie była gotowa. Zrozumiała system. Musiała jeść, nie przeciągać pory posiłku. W połowie trzeciego tygodnia, terapeuta uznał, że widzi postęp i jeżeli dalej tak pójdzie, będzie mogła uczestniczyć w arteterapii. To miała być dla niej nagroda.

***

Na widok białego płótna skręcało ją w żołądku. Wszystko tutaj było białe. Idealnie czyste.

A ona wciąż czuła się brudna. Niepasująca tutaj. Cyfry na wadze to potwierdzały. Ale to dzięki nim, mogła trzymać w dłoniach pędzel.

— Co widzisz? — Głos terapeuty, był spokojny, delikatny, stał za nią i patrzył dokładnie na to samo. Jakby się o nią naprawdę troszczył. Jakby nie była jedynie kolejną liczbą. Pacjentką, której chcą się jak najszybciej pozbyć.

Wpatrywała się w płótno i nie wiedziała, co widzi. Była jedynie biel, sterylność, czystość. To samo co wszędzie dookoła. Nie widziała nic.

— Nie wiem.
— Naprawdę? — Terapeuta usiadł naprzeciwko niej. Trzymał w dłoniach notatki. Każdy z personelu miał o nich notatki. Dlaczego pacjenci nie mogli mieć notatek o pracownikach? — Bardzo chciałaś uczestniczyć w tych zajęciach. — Był młodszy niż reszta personelu — a teraz, jesteś tutaj i… naprawdę nie wiesz, co widzisz?
— Miała wrażenie, że w jego spojrzeniu nie było oceny, a ciekawość.

Prawdziwa ciekawość.
Wręcz nieznośna.

Daniel, bo tak miał na imię, był nie tylko młodszy od pozostałych. Był inny. Ta inność również wzbudzała ciekawość w Chantelle. Podejrzewała, że nie jedynie w niej. Nie nosił fartucha, nie pozwalał zwracać się do siebie inaczej niż po imieniu. Był… wyjątkowy.

Chantelle zdążyła zauważyć, że w tym miejscu wyjątkowość była zabroniona.

— Nie masz żadnych skojarzeń? — Spytał — wspomnień, myśli? Nic?
— To.. płótno. Tylko czyste płótno — szepnęła krótko. 
— A może to czysta przestrzeń? Czysta przestrzeń do wypełnienia. Do pokazania siebie.

Zacisnęła usta.
Tutaj nie można było być sobą. Szybko to zrozumiała. Jak miała więc wyrazić siebie, skoro nikt nie chciał, żeby była sobą?

Patrzyła na niego w milczeniu.

— Chcesz być artystką. Jesteś nią — powiedział cicho — a sztuka wymaga poświęceń.

Dłoń jej zadrżała. Serce zaczęło bić mocniej. Nikt tutaj nie mówił w ten sposób. Liczyły się tylko posiłki. Wyzdrowienie. Ciało. Jego zaakceptowanie. Nikt nie mówił, że jest artystką, że może nią być, że… może się poświęcić.

— Dlaczego to mówisz? — Spytała ostrożnie mu się przyglądając. Czy to był jakiś test? Sprawdzenie czy na pewno zasługuje na tę nagrodę?
— Bo to prawda — wzruszył ramionami i uśmiechnął się niewinnie — każdy wielki artysta coś poświęcił. Miłość. Czas. Siebie. — Wciąż mówił spokojnie, niemal z czułością — ale tutaj nikt nie rozumie, prawda?

Słuchała go. Chłonęła jego słowa, ale nic nie mówiła. Czuła na sobie jego uważne spojrzenie.

— Chcą cię wyleczyć. To ważne. Ale nie możesz pozwolić, aby zdusili w tobie chęć bycia zapamiętaną. 

Przeniosła spojrzenie z Daniela na płótno. Miał rację. Było przestrzenią do wypełnienia. A ona mogła to zrobić. Mogła stworzyć coś wielkiego.

***

Musiała w końcu zacząć malować. Daniel powiedział, że jeżeli na kolejnych zajęciach dalej będzie patrzyła jedynie na płótno, w końcu zabronią jej brać udział w arteterapii.

— Musisz zacząć. Zrób pierwszy ruch. Wiem, że potrafisz, Chantelle — był dla niej taki troskliwy. Brakowało jej tego w życiu poza kliniką — zrób z nim, co tylko chcesz. Płótno jest puste, ale to ty decydujesz czym się stanie. Możesz zostawić je białym, możesz wylać na nie farbę, całą, jaką ci dadzą, możesz je rozszarpać, podziurawić. Możesz je spalić. Ty decydujesz. — Przesunął palce po krawędzi drewna — coś w końcu stworzysz. Nie będzie puste.
Zacisnęła mocno usta.
— Nie pozwolą mi go spalić.
— Masz rację — uśmiechnął się — ale czy to oznacza, że nie możesz chcieć tego zrobić?

Daniel nie chciał jej kontrolować. Wreszcie to poczuła. Chciał dać jej wolność.

— Czego się boisz? — Spytał miękko. Jego głos był jak dotyk.
— Nie boję się.
— To dlaczego płótno nadal jest puste?

Oblizała wargi, przenosząc spojrzenie na pędzle, na farby. Patrzyła na gotowe narzędzia. Czekały tylko, aż w końcu zdecyduje, że czas ich użyć.

— Oni mnie nie rozumieją — wyszeptała cicho.
— Wiem.
— Ciągle coś notują.
— Wiem. Obserwują cię — odpowiedział cicho.

Wiedziała. Widziała nie raz kamery. Ale nie dała po sobie poznać, że właśnie w tym momencie o nich myśli.

— Chcę… chcę malować. Chcę stąd wyjść. Chcę…
— Daj im to, czego oni chcą. Nie pozwolą ci stąd wyjść, jeżeli nie uznają, że jesteś na to gotowa. 

Wiedziała. Jeżeli sama nie jadła, jedli za nią. Ważyli, liczyli, sprawdzali. Ciągle ją kontrolowali.

— Co mam zrobić?
— Kłam — wyszeptał, nachylając się nad nią — kłam, Chantelle.

Zamrugała. Serce biło jej szybciej. Wiedziała… wiedziała, że to ma sens. Kłamanie. Ono mogło doprowadzić ją do wolności. Do swobody. Do końca ciągłego oddawania komuś kontroli nad swoim życiem. Kłamstwo. Kłamstwo i obraz. Nic więcej się nie liczyło.

***

Nie myślała o pierwszym pociągnięciu pędzla. Po prostu go chwyciła i zanurzyła w farbie, nie analizując, jaki wybiera kolor.
Po prostu to zrobiła.

Gruba, ciemna linia przecięła nieskazitelną, sterylną biel.

Spojrzała na swoje ręce. Drżały. Chude. Być może nawet odrobinę za chude. Ale działały, malowały. Coś stworzyła. Zmieniła pustkę, w coś.

Ponownie zanurzyła pędzel w farbie. Kolejne machnięcie. Kolejna gruba kreska. Wepchnęła pędzel, mieszając nim w farbie.
Wstrzymała oddech, patrząc jak biel powoli zaczęła znikać. Pojawiało się na niej więcej koloru. Więcej czerwieni. Ciemnej. Niemal czarnej. Zanurzyła pędzel w wodzie i przesunęła po naniesionej już farbie.

Kolor się zmieniał.
Wypełniał pustą przestrzeń.
Nie było bieli.
Nie było czystości.
Szpitalnej sterylności.
Czerwień zajmowała jej miejsce.

Nie mogła oddychać. Dłoń jej drżała, ale nie przestawała. Malowała dalej. Kolejne kreski, kolejne warstwy, woda, farba.

Plama na płótnie mogłaby być plamą na skórze. Skóra. Mogła dotknąć skóry. Mogła dotknąć płótna. Farby. Mogła porzucić pędzle.

Nim zorientowała się co robi, odrzuciła pędzel i zanurzyła palec w czerwonej farbie. Przesunęła ręką po płótnie i wtedy to poczuła. Poczuła mokrą farbę, chropowatą powierzchnię płótna, struktury, kolejne warstwy. Palce jednej ręki, dłoń, druga, wbite paznokcie w płótno.

Była tym obrazem. Był jej skórą.
Każdy nowy element był nią. Tym, czego nie potrafiła powiedzieć.

Chciała tego więcej. Dużo więcej.
Więcej koloru, więcej farby, więcej czerwieni.
Nie chciała bieli.

Machała rękoma bez opamiętania. Była tak pochłonięta, że nie zauważyła kiedy sama stała się niczym fragment obrazu.

— Co ty wyprawiasz?

Zamarła. To nie był Daniel. Cofnęła dłonie i spojrzała na swój obraz. Była zmęczona. Bolało ją całe ciało. Ale to, co zobaczyła… odwróciła się powoli w stronę głosu.

— To nie jes terapia — pielęgniarka, która stała w drzwiach spoglądała ze strachem raz na dzieło Chantelle, raz na jej dłonie, raz na nią — to jest histeria.

Chantelle zacisnęła usta.

— Niczego nie dotykaj. Wezwę doktora.
— Daniela? — Szepnęła schrypniętym głosem, stojąc z wyciągniętymi dłońmi przed siebie, całymi w farbie.
— Doktora.

Wiedziała, co to oznaczało. Jej obraz nie spodobał się pielęgniarce. W jej oczach była niegrzeczną pacjentką sprawiającą kłopoty. Chantelle wiedziała, że to oznaczało izolację. Odcięcie. Zamknięcie. Obserwację. Tabletki.

— Nie — powiedziała. Kobieta uniosła brew, sięgając po krótkofalówkę.
— Nie możecie go zabrać. To moje — powiedziała, a jej głos brzmiał znacznie ostrzej niż zamierzała. Chciała po prostu zachować swój obraz, swoje dzieło, ten kawałek siebie.

Nie mogli jej go odebrać. Nie mogła na to pozwolić. Nie mogła. Nie mogli, nie mogli, nie mogli. Kiedy patrzyła na obraz, widziała, jakby pulsował, jakby był jej raną. Nie mogła go oddać bez walki.

W końcu to była ona.

— Chantelle — do pomieszczenia weszło dwóch postawnych pielęgniarzy. Mieli proste zadanie, a ich ruchy były wyważone, pewne. Nie było w nich żadnego zawadzania, kiedy sięgnęli po ramiona brunetki i sprawnie podnieśli ją, odrywając jej nogi od podłogi. Byli za szybcy. Zaczęła krzyczeć, kopać, chciała chwycić obraz. Chciała wziąć go ze soba. Schować, ukryć, przed wszystkimi. Bo to była ona. Naga. Odkryła się całkowicie, a oni chcieli to zniszczyć.
— Nie możecie! — Krzyczała ile sił w płucach, ale ich dłonie były silne, a ona wykończona tworzeniem swojego arcydzieła.
— Spokojnie — powiedział jeden z nich, ale wtedy Chantelle wbiła mu w dłoń paznokcie. Syknął cicho, ale nic więcej sobie z tego nie zrobił. Byli przyzwyczajeni. Nie była pierwsza. Nie była ostatnia. 

Była jak zwierzę w pułapce. Wierzgała się, kopała, próbowała się uwolnić, ale obraz w końcu zniknął jej z oczu. Oddalili się. Nadal krzyczała, chociaż bolała ją klatka piersiowa.

Poczuła coś zimnego. Igła. Wbito jej coś w ramię. Po chwili ciało stało się ciężkie. Krzyk przestał wyrywać się z jej gardła. Czuła zapach farby, a po chwili była już tylko ciemność.

Zapanował spokój.

***

Było jej zimno.
Znowu czuła zapach chloru.
Zimno i ciemno. Ciężko. Chciała ruszyć dłonią, ale nie mogła. Ruch był zablokowany.

Pasek.
Unieruchomili ją.

Chciała coś zrobić. Ruszyć się, podnieść, rozejrzeć dookoła, ale wszystko docierało do niej jakby zza grubej ściany. Wszystko było wytłumione, spowolnione, ociężałe.

— Chantelle — czyjś głos. Nieznajomy. Nie należał do nikogo. To nie był Daniel, to nie były pielęgniarki, które znała. Ktoś inny. Ktoś nowy. — Chantelle, jak się czujesz?

Zamrugała. Znowu biel. Znowu nie było nic poza czystą bielą. I doktorem. Pachniała środkiem czystości. Jej dłonie były czyste. Wszystko było czyste i białe. Znowu mieli kontrolę.

— Myśleliśmy, że jest lepiej. Ale to co się dzisiaj wydarzyło… jest gorzej niż myśleliśmy. Twoje zachowanie wymaga korekty. Musimy zmienić leczenie — obracał coś w palcach. Widziała, jak odbiło się światło od tego czegoś.

Strzykawka. Jej serce pominęło jedno uderzenie.

— Nie — poprosiła cicho, chociaż wiedziała, że to na nic.
— Dla twojego dobra. Robimy to dla twojego dobra. — Przybliżył się i wbił igłę w jej ramię. — Niedługo będziesz zdrowa. To nie będzie trwało długo.

***

Nie wiedziała ile to trwało. Ile minęło godzin czy dni od kiedy doktor wstrzyknął jej lekarstwo. Pamiętała tylko zimno i biel. A raczej ciągle to czuła i widziała. 

Pamiętała swój obraz. To, jak jej go zabrali. Bolało ją, że go straciła, że nie stworzy już nigdy drugiego takie, że nie poczuje więcej tego wręcz fizycznego połączenia.

Drzwi się otworzyły. Do środka wszedł pielęgniarz z tacą.
— Jedzenie.

Zerknęła na miskę pełną tej samej co zawsze beżowej, nijakiej papki. Ale nie ruszyła się z miejsca. Nie drgnęła.

— Zasady te same, co zawsze. Masz dziesięć minut, nie próbuj żadnych sztuczek. Wiesz jak to się skończy. 

Wiedziała. Po izolatce nie miała ochoty na kolejne zastrzyki, na sondy.

Próbowała usiąść. Ręce jej drżały. Nie miała siły, ale musiała zjeść. Kiedy już usiadła na materacu, sięgnęła po łyżkę. Cała się trzęsła. Zamknęła oczy i wsunęła łyżkę do ust.
Musiała to zjeść, musiała to zjeść.
Musiała.
Chociaż wiedziała, że każdy połknięty kęs był oznaką słabości. Poddania się. Nie podjęła się walki, nie tym razem.

Złamali ją

***

Kontrola wagi była rutyną. Znała dokładnie całą procedurę, ale kiedy drzwi jej pokoju otworzyły się, a pielęgniarka kazała jej się podnieść z łóżka i przejść do zabiegowego, chciało jej się wymiotować.
Czasami miała wrażenie, że to było gorsze od izolatki.

— Rozbierz się.
Pielęgniarka od razu zaczęła wydawać polecenia, gdy tylko Chantelle przekroczyła próg pokoju.

Nie była zdziwiona. To była stała procedura, ale i tak robiła wszystko powoli, aby przeciągnąć to w czasie.

— Ruchy. Nie mamy na to całego dnia — kobieta ponagliła ją karcącym tonem.

Miała zimne dłonie. Kiedy ściągnęła z siebie bluzę i dresowe spodnie, czuła jakby dotykał ją ktoś obcy. 
Patrzyła prosto przed siebie. Nie opuściła wzroku na swoje ciało, nie patrzyła na wagę, na pielęgniarki. Słyszała jedynie piknięcie wagi, a następnie szelest kartki, gdy coś zapisywały w notatkach. Znowu była liczbą.

— Możesz się ubrać — odezwała się ta druga — doktor Envice przygotował leki, później masz terapię z doktorem Danielem — wręczyła jej plastikowy kieliszek wypełniony tabletkami — połknij, otwórz usta, pokaż język — zawsze to samo.

Była… zaskoczona wspomnieniem o Danielu. Może jej się przesłyszało. Zrobiła wszystko, czego od niej chciała pielęgniarka i opuściła pomieszczenie, czekając, aż ktoś zaprowadzi ją tam, gdzie miała teraz być.

W końcu sama nie miała nad niczym kontroli.

***

Stał przy oknie i patrzył na nią, jakby nigdy nic się nie stało. Jakby wcale zachęcona przez niego nie stworzyła obrazu, który jej zabrali, przez który skończyła w izolatce.

Jakby nigdy nic się nie wydarzyło.

— Jak się czujesz?
Milczała, patrząc na niego z zaciśniętymi ustami. Wiedziała, że te pytanie nie miało tak naprawdę znaczenia.
— Dali ci w kość, co?

Czuła się znowu tak, jak pierwszy raz podczas arteterapii. Jego głos był miękki, spokojny, tak przyjemny… chociaż teraz się nie uśmiechał. Mimo to, czuła na sobie jego uważne spojrzenie.

Patrzył na nią z troską i brzmiał jak ktoś, kto naprawdę się przejmuje.

— Chcieli mnie złamać — wychrypiała cicho. Daniel tylko skinął na to głową — zabrali mi obraz… karmili mnie — jęknęła zbolała.
— Bo nie rozumieją.
Jej serce znowu zabiło szybciej. Daniel rozumiał?
— Nie mam obrazu — szepnęła, czując jak łzy zbierają się w jej oczach — zabrali mi go, Daniel.
— Namalujesz kolejny.
— A jeżeli znowu mi go zabiorą?
— To stworzysz następny. 
Podniosła spojrzenie na jego oczy.
— Nie mogę nic zrobić, kiedy na mnie patrzą. Mają kontrolę. W domu kontroluje mnie matka, tutaj oni, a ja… chcę mieć kontrolę.
— Właśnie o to chodzi — terapeuta uśmiechnął się lekko — musisz znaleźć sposób.
— Nie ma sposobu.
— Jest — brzmiał tak pewnie i spokojnie — sztuka wymaga poświęceń. Musisz być gotowa na poświęcenie.

I wtedy zrozumiała. Sztuka wymaga poświęceń.
Ona musiała się poświęcić.

3 komentarze:

  1. Wypowiedziałam się na ten temat już z 5 razy dzisiaj, ale się powtórzę: 🫠🫠🫠🫠🫠🫠🫠🫠🫠🫠

    OdpowiedzUsuń
  2. O mamo, aleś udręczyła tę biedną dziewczynę. Wstęp niby trochę nas ostrzega, ale i tak ciężko było to wszystko przełknąć. Mam nadzieję, że Chantelle jednak nie poświęci dla sztuki wszyskiego, ale to pewnie płonna nadzieja... No nic. Dzięki za fajne czytadło do herbaty i gratuluję pierwszego posta fabularnego na blogu. ^^

    OdpowiedzUsuń
  3. Oh wow. Oh ok... Czy ktoś kiedyś pomyślał o tym, żeby sprawić swoim postaciom jakieś szczęśliwe, a przynajmniej spokojne życie? Tak tylko rzucam propozycję na wiatr; może ktoś się podejmie wyzwania 🥲
    Mam nadzieję, że Chantelle przekuje swoją traumę w coś pięknego i namaluje jeszcze niezliczone obrazy, które będą należeć tylko do niej 🩷

    OdpowiedzUsuń

✉️ Wiadomość od Sekretariatu✉️

Drodzy Uczniowie,

Rozumiemy, że anonimowość internetowa kusi do kreatywności, ale przypominamy, że formularz komentarzy służy do merytorycznych uwag, kulturalnej wymiany myśli i waszego wątkowania. Jeśli ktoś zdecyduje się używać go do teorii spiskowych czy też plotek o Pani Williams – prosimy, zachowajcie umiar (i pamiętajcie, że Pani Williams ma naprawdę dobry słuch!).

Z poważaniem,
Elise Kramer 🏛️✒️